Druh Władek Rychlicki.
Mój pierwszy drużynowy. Formalnie nie uczył niczego. Nieformalnie – niezliczonej ilości rzeczy
Cezary Supeł
Gazeta Wyborcza 18 lipca 2019
Druh Władek był inżynierem. Budowaliśmy wspólnie bramy, wartownię, regały na plecaki, ławki i co nam jeszcze przyszło do głowy, a także latryny, i to nie byle jakie. Uczył nas, jak ciąć, wbijać gwoździe, dbać o narzędzia. Uczył własnym przykładem, bez dydaktycznych pogadanek.
Trudno policzyć, jak wielu wspaniałych ludzi uczyło mnie życia i w życiu dotychczas. Do wielu z nich mam niezwykły sentyment, nie tylko tych z najbliższej rodziny. To oczywiście nie tak, że wszyscy byli super, ale o tych mniej fajnych w tym miejscu wspominać nie warto. O jednym jednak człowieku zawsze będę myślał w sposób szczególny.
Choć spotkaliśmy się w szkole, nie był nauczycielem. Formalnie nie uczył niczego. Nieformalnie – niezliczonej ilości rzeczy.
Praktyk. Inżynier. Spadochroniarz. Skromny do bólu facet.
Trafiliśmy na siebie przypadkiem. Przez milicjanta. Pod koniec wakacji 1982 r., przed czwartą klasą podstawówki, z nudy poszedłem na zajęcia do świetlicy osiedlowej na Międzytorzu. Dzień był poświęcony bezpieczeństwu ruchu drogowego. W programie spotkanie z milicjantem z drogówki. Oglądaliśmy film, w którym pojawili się harcerze z Harcerskiej Służby Ruchu. Tacy jak ci w „Nie lubię poniedziałku”, z białymi pasami i karwaszami (dla mniej zorientowanych – „mankietami”) na rękawach mundurów.
Też tak chciałem.
Na pytanie, jak to zrobić, milicjant odesłał mnie do druhny Zofii Rychlickiej. Komendantki harcerskiego szczepu w płockiej „jedynce”, gdzie się uczyłem.
Jego pasją była turystyka
W Szkole Podstawowej nr 1 działały wtedy trzy drużyny harcerskie: jedna żeglarska – 107 i dwie „normalne” – 104 i 106. Zwyczajem było, że co roku na zmianę przyjmowały chętnych. Zrządzeniem losu trafiłem do 106. Drużyny Harcerskiej im. mjr. Hubala. Drużynowym był druh Władysław Rychlicki, niewysoki, o imponująco krzaczastych brwiach.
Harcerskim instruktorem został dzięki swojej żonie, owej druhnie Zosi. Pomagał w jej działalności harcerskiej od ślubu w połowie lat 60. Najpierw jako pomagier, jak mawiał. Po kilku latach został instruktorem Związku Harcerstwa Polskiego i drużynowym. Harcerskim podwładnym swojej żony, z którą tworzyli wspaniały duet, w którym to ona grała pierwsze skrzypce.
Pasją druha Władka była turystyka. Taka najprawdziwsza, piesza. Przeszliśmy wspólnie z nim tysiące kilometrów. Wędrówki nie były tylko celem, a środkiem. Środkiem dydaktycznym, wychowawczym. Choć nie wprost. Nie miało znaczenia, czy rajd był turystyczny, jak „Pieczony Ziemniak”, „Ciżemka”, „Zlot po Ziemi Mazowieckiej” lub „Palmiry”, czy harcerski, jak „Nocny Zimowy Włocławek”, „Rodło”, „Granica” albo ukochana przez druha Władka „Wisła”.
Nie liczyło się, czy wędrowaliśmy przez jeden dzień wokół Płocka, czy przez weekend lub dłużej po Mazowszu, Puszczy Kampinoskiej, Kaszubach, Sudetach. Do każdej wędrówki przygotowywaliśmy się, żeby wiedzieć, gdzie będziemy wędrować, co możemy po drodze
Byliśmy ciekawi świata, a on tę ciekawość, tak po harcersku, umiejętnie podsycał. Wędrowaliśmy przez świat, przez historię odwiedzanych miejsc, przez ciągle nową wiedzę. Przez kolejne lata młodego życia, zdobywając kolejne harcerskie i życiowe doświadczenia.
Druh Władek był przodownikiem turystki PTTK. Każda wędrówka była odnotowywana w specjalnych książeczkach, kilometry przeliczane na punkty potrzebne do uzyskania kolejnych odznak turystyki pieszej. Byliśmy z nich naprawdę dumni.
Wędrowaliśmy z tymi kijami przez kolejne dni
Przygotowanie sprzętu to inny rozdział szykowania się do wędrówki. Tu był prawdziwym mistrzem. Godziny spędzone w magazynie turystycznego sprzętu, którym dysponował jedynkowy szczep. Naprawy, czyszczenie, porządkowanie. Do dziś, gdy pomyślę o tamtych chwilach, z zamkniętymi oczami wiem, gdzie leżały „dziesiątki”, gdzie „Bałtyki”, a gdzie plecaki ze stelażem.
Żadna wędrówka nie kończyła się powrotem do Płocka. Trzeba było zadbać o namioty. Wyczyścić je. Czasem wysuszyć. Naprawić. Razem z druhem Władkiem, który wszystko potrafił. Pokazywał, jak to robić. Uczył, tak mimochodem. Po prostu po harcersku.
Nie prowadził nas za rękę. Wskazywał zadania i uczył odpowiedzialności. Tak jak wtedy, kiedy szliśmy na kolejną „Wisłę”. Jedną z moich ostatnich jako uczestnika. Od czwartku do niedzieli mieliśmy do pokonania ok. 50 km. Przygotowaliśmy się, jak nas uczył. Pomyśleliśmy o wszystkim. Tak przynajmniej myśleliśmy. Zwłaszcza o sprzęcie. Tym do gotowania, o materacach, śpiworach i oczywiście o namiotach.
Wszystko mieliśmy nieść na własnych plecach. Zapakowaliśmy plecaki, koniecznie tak, żeby nic nie brzęczało. Sprawdzało się to, podskakując z plecakiem na plecach i poprawiając do skutku. Ruszyliśmy na szlak.
Zaskoczenie przyszło wtedy, kiedy przygotowywaliśmy się do biwaku. Mieliśmy wszystko oprócz… rurek do namiotów. Zostały w szkole. Nawet przypomnieliśmy sobie gdzie. Było nam strasznie wstyd przed druhem Władkiem. Choć wiedział, co się stało, nic nie powiedział, nie skomentował. Znaleźliśmy kije, które zastąpiły zapomniane maszty. Wędrowaliśmy z nimi przez kolejne dni. Udawaliśmy, że to nasze tradycyjne skautowe laski.
Po ostatnim noclegu druh Władek podszedł do nas i powiedział, że nikt nie miał tak dobrze rozbitych namiotów jak my. Byliśmy dumni, ale kompletność sprzętu sprawdzam do dziś.
Pozwalał nam na samodzielność. Kontrolowaną, ale to wiem dziś
Obozy, zawsze nazywane „Przystań”, miały pierwszorzędną pionierkę. Czyli jak byśmy to dziś nazwali, leśną „architekturę”. Wchodzących na obozowisko witała imponująca brama. Niekoniecznie imponująca wielkością, ale konstrukcją.
ruh Władek był inżynierem. Inżynierem, który potrafił realnie realizować swoje projekty. Budowaliśmy bramy wspólnie. Budowaliśmy wartownię, regały na plecaki, ławeczki i co nam jeszcze przyszło do głowy, a także… latryny, i to nie byle jakie. Uczył nas, jak ciąć, wbijać gwoździe oraz jak dbać o narzędzia. Uczył własnym przykładem, bez dydaktycznych pogadanek. Tych byśmy pewnie nie słuchali. Wiedzieliśmy przecież wszystko lepiej.
Lepiej wiedzieliśmy np., jakie grzyby można jeść. Przy okazji wyprawy z Sokole Kużnicy, żeby nie było, kilkukilometrowej, do sklepu wróciliśmy z całą kurtką grzybów. Postanowiliśmy, że je zjemy. Ugotujemy i zjemy. Pomysł druha Władka, żeby może je ususzyć, odrzuciliśmy zdecydowanie. Zorganizowaliśmy kociołek. Mieliśmy taki prawdziwy, który towarzyszył nam w wielu wędrówkach, zawieszany na trójnogu nad ogniem. Rozpaliliśmy ognisko i gotujemy.
Druh Władek tak się kręcił, tak zaglądał nam przez ramiona, tak sprawdzał, co robimy, że kociołek wywrócił. Wszystko się wylało. Z grzybowej uczty nici. Cały dzień zbierania popłynął po piachu Borów Tucholskich.
Oj, byliśmy na niego źli. Wcale nie tak szybko nam przeszło. Po latach dowiedziałem się, że bał się o nas. O naszą znajomość grzybów, których nie pozwoliliśmy mu nawet obejrzeć. Planował, że suszące się grzyby przynajmniej sprawdzi. Kiedy zdecydowaliśmy, że zjemy je ugotowane, specjalnie wywrócił kociołek. Mógł przecież kazać nam wyrzucić grzyby. Nie zrobił tego. To nie było w jego stylu. Stylu harcerskiego instruktora – starszego brata. Był zawsze gdzieś z boku, trochę niezauważalny. Pozwalał nam na samodzielność. Kontrolowaną, ale to wiem dziś.
W mundurach w szyku w soczewskim kościele
We wrześniu rozpoczynaliśmy kolejny rok harcerski biwakiem w Soczewce. Tym razem nie pod namiotami. W domkach kempingowych ośrodka Fabryki Maszyn Żniwnych, gdzie druh Władek pracował.
W niedzielę całą drużyną, nie tylko zresztą, bo często jeździła z nami również 104. DH, maszerowaliśmy na msze do kościoła. Nasza drużyna nosiła imię mjr. Hubala. Kawalerzysty, dowódcy Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego, olimpijczyka, dowódcy ostatniego oddziału Wojska Polskiego II Rzeczypospolitej lub jak kto woli – pierwszego partyzanta II wojny światowej.
Ci, którzy oglądali film Bohdana Poręby „Hubal”, pamiętają pewnie scenę pasterki. Myśmy do soczewskiego kościoła wchodzili podobnie, w mundurach, w szyku. Na początku lat 80. nie było to takie oczywiste, niemniej stanowiło naszą codzienność.
Podobnie jak pamięć o harcerzach Szarych Szeregów i powstaniu warszawskim, żołnierzach gen. Andersa spod Monte Cassino, czołgistach gen. Maczka czy spadochroniarzach gen. Sosabowskiego. Druh Władek sam był zresztą spadochroniarzem. Służył w 6. Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej, słynnych czerwonych beretach. Nie chwalił się tym jednak, nie obnosił się z tym.
Przez wiele lat druh Władek był organizatorem tras Harcerskiego Rajdu „Wisła”, który od 42 lat w maju jest organizowany na Mazowszu. Częściej organizował trasy tego rajdu, niż był naszym opiekunem. Mimo że chodziliśmy właśnie na jego trasy, nie było dla nas – jego harcerzy – taryfy ulgowej. Był uczciwy, nie przymykał oka, a my staraliśmy się przez to jeszcze bardziej.
Po pewnym czasie mogłem uczestniczyć razem z nim w organizacji trasy. Znów uczył własnym przykładem, jak to się robi. Jak organizuje się trasę, na którą harcerze chętnie wracają. Słuchał naszych pomysłów, pozwalał je realizować, żeby trasa była jeszcze ciekawsza. My za to wiedzieliśmy, że terenoznawstwo (azymuty, parokroki, czytanie mapy) muszą być zrobione tak, jak druh Władek chciał. Nie dlatego, że tego wymagał. Dlatego, że robił to jak nikt inny.
Po latach sam byłem komendantem trasy i spotykaliśmy się, robiąc kolejne „Wisły”. Wiem, że był dumny z tego, co robią jego wychowankowie.
„Rychlicki bardzo cieszy się, że jesteś Komendantem Chorągwi”
Nie wszystkie jednak marzenia druha Władka się spełniły. Niestety ja też mam w tym udział.
Żaden z nas nie przejął po nim 106. Drużyny Harcerskiej. Wiem, że było mu tego szkoda. Mówił o tym wprost, tak jak zawsze. Różne były od czasów SP 1 moje harcerskie drogi, żadna jednak nie zaprowadziła mnie znów do 106. DH. Druh Władek jest jednak nauczycielem na całe, nie tylko harcerskie, moje życie. Wiem, że inni moi harcerscy wychowawcy to rozumieją i nie mają o to żalu.
„Rychlicki bardzo cieszy się, że jesteś Komendantem Chorągwi” – w
grudniu ubiegłego roku usłyszałem od druhny Zosi. Druha Władka jednak o to nie
zapytam. Odszedł na wieczną wartę 29 grudnia 2016 r.