Pozostało mi tylko jedno zdjęcie. Na nim, po środku, siedzi w wygodnej pozie, z dyskretnym uśmiechem, otoczony przez Ewę Adamus i mnie – Bohdan Wochowski, harcmistrz, ówczesny drużynowy 85 DH „Szarotki” im. Olgi Drahonowskiej-Małkowskiej. Jest parę miesięcy przed tym, jak zrzekł się tej funkcji na moją rzecz. Myślę, że nosił się z zamiarem przekazania funkcji od dłuższego czasu i szukał osoby, której zaufałby na tyle, by to uczynić. Drużyna była pięknym owocem jego długoletniego zaangażowania.
Bohdana Wochowskiego poznałem pod koniec szkoły podstawowej nr 10, kiedy został tam nauczycielem fizyki. Do tego momentu moje doświadczenia z harcerstwem miały raczej „klasowy” charakter; pamiętam przecież jeszcze czwartki mundurowe, kiedy zamiast szkolnych fartuszków na lekcje zakładaliśmy mundury, a pani wychowawczyni była też drużynową. Tego roku pojechałem z Nim na obóz harcerski do Gorzewa. To był zupełnie inny świat, pełen pasji i zachwytu. Od tego lata na długi czas związałem się z Szarotkami. Krótko po tym zostałem jego przybocznym.
Dziś sądzę, że miał coś z angielskiego gentelmena i w jakiejś mierze nie współgrał z współczesnym mu światem. Otaczała go dyskretna elegancja, perfekcjonizm i zamiłowanie do porządku. Jego charyzma była nienachalna, ale ujmująca. Nieco flegmatyczny, z niekwestionowaną autorytatywnością i spokojem, bez niepotrzebnych ambicji, prowadził drużynę i jej sprawy. Książka rozkazów i kronika – które przy moim roztrzepaniu z czasem przepadły lub trafiły w ręce następców – przypominały dzieło pracy skryptorium. Majątek drużyny, gromadzony przez lata – śpiwory, materace, inny sprzęt obozowy – nigdy potem już niewykorzystywany, bowiem stanice harcerskie udostępniały to wszystko w prostszy sposób, były dowodem zapobiegliwości i instytucjonalnego podejścia do spraw drużyny. To wspomnienie mnie zawstydza – wraz z nim przeminął okres świetności.
Był bardzo otwarty na młodzież, wyrozumiały i stonowany. Potrafił zachować fantastyczną równowagę między dyscypliną a wolnością podczas wspólnych wyjazdów. Wspominam go jako człowieka znajdującego radość w tym kontakcie. Również jego dom, podobnie jak wszyscy domownicy, był gościnny i serdeczny.
Nie potrafię przypomnieć sobie momentu objęcia przeze mnie funkcji drużynowego. Jestem pewien, że nastąpiło to z jego inicjatywy, zaś mimo że przez pierwsze miesiące, a nawet lata dyskretnie mi w tym zadaniu towarzyszył– musiał już wtedy podjąć decyzję o wycofaniu się z aktywnego życia instruktorskiego. Nie mogę do końca zrozumieć, co skłoniło go po tylu latach prowadzenia tej pięknej i dojrzałej drużyny, oddanie jej w ręce młodego chłopaka. Może zmieniła się ona tak bardzo, kiedy przeniósł ją z poprzedniej szkoły – technikum odzieżowego. Może przez długi czas nie potrafił przekazać pałeczki w sztafecie czasu osobom bardziej godnym tej funkcji. A może uznał, że powinna ona przybrać bardziej rówieśniczy charakter. Czas poplątał moje wspomnienia. Zresztą nie sądzę, bym kiedykolwiek to wiedział i w ówczesnym czasie dostatecznie dostrzegał.
Pamiętam nasze obozy. Jeden, gdzie okazał się cudotwórcą. Trafiliśmy na stanicę w Dąbkach nad morzem – podmokłą i śmierdzącą polanę – z podłym jedzeniem. Wytrzymał trzy dni, a potem zaczął znikać w ciągu dnia na długie godziny. Dwa dni później podjechała ciężarówka z pobliskiego wesołego miasteczka i po południu rozbiliśmy obóz w pięknym lesie pozostającym w zarządzie wojska. Był to jeden z najwspanialszych obozów, gdzie pozostałe dwa i pół tygodnia spędziliśmy w pięknym miejscu i zachwycie nad wspólnymi chwilami. Kiedy na plaży był niemiłosierny ścisk, wysmarował nas wszystkich jakąś śmierdzącą maścią, na którą chwilę później przestaliśmy zwracać uwagę, a wokół nas – naprawdę! — zrobiło się bardzo luźno.
Kiedyś we mnie zwątpił, przed wyjazdem, w którym nie brał udziału. Uczynił to w obecności kilku osób z kierownictwa drużyny. Kiedy wróciliśmy, a musiał mieć jakieś szczegółowe relacje z jego przebiegu, przeprosił mnie przed całą drużyną. Chyba po tym właśnie zrobił ten ostatni, największy krok wstecz.
Nasz ostatni obóz był swego rodzaju pożegnaniem. Pojechałem jako jego zastępca, a on w zasadzie się przypatrywał. Na koniec wpisał mi do książeczki harcerskiej, obok odnotowania udziału w tym obozie, funkcję jego komendanta. I pozwolił nam, jako drużynie, mnie jako jej drużynowemu, odejść w wolności. Dziś żałuję, że nie potrafiłem go dłużej zatrzymać.
Nie wiem, jak potem się czuł – nasze kontakty uległy osłabieniu. Miałem wrażenie, że nie chce być obecny w życiu drużyny, nie był pewny, czy chce widzieć ją inną, a ja przegapiłem momenty, w których powinienem nalegać na jego bytność i zaangażowanie. On pięknie grał na akordeonie, a ja brzdąkałem na gitarze. No dobrze, jakoś mi to wychodziło, ale przy jego dojrzałości, osiągnięciach i wielkości – było to po prostu dzieło zdolnego i cieszącego się popularnością chłopaka, nic więcej. Z nim śpiewaliśmy: Idziemy w jasną…; sami – Piosenkę dla Wojtka Bellona.
Kiedy spoglądam wstecz, pisząc te słowa, zdaję sobie sprawę, że był pierwszym z kilku autorytetów, starszych i zaangażowanych we mnie osób, które poznałem w swoim życiu. Później był to m.in. dr Janusz Kochanowski, w ostatnich latach swego życia, przed śmiercią w katastrofie smoleńskiej – rzecznik praw obywatela, czy prof. Andrzej Zoll, powszechnie znany prawnik. Bohdan Wochowski udzielił mi pierwszych lekcji, jak doceniać wartość tego rodzaju relacji.
Dla mnie zniknął niepostrzeżenie, rozpłynął się jak we mgle. Zachodzę w głowę, jak to się mogło stać. Myślę, że nigdy nie pokazałem mu dostatecznie, jak wiele mu zawdzięczałem i jak bardzo go ceniłem. Na jakiś czas zapomniałem o nim, a on pozwolił, by tak się stało. Potem odszedł na zawsze.
Druhu Bohdanie, mówię do Ciebie po raz pierwszy od wielu lat. Zawładnąłeś moim sercem i natchnąłeś mnie do żywiołowego podjęcia trudu odpowiedzialności za innych. Nie zdawałem sobie przez długi czas sprawy, jak bardzo wpłynąłeś na moje wyobrażenia o szlachetności życia. Czuwaj! – szczęśliwy tam, gdzie jesteś.
prof. Michał Królikowski, harcmistrz